Poprzednio krótko opisałam, jak wygląda niemiecki rynek mieszkaniowy i z czym przyjdzie nam najpewniej się zmierzyć podczas poszukiwań nowych czterech kątów. A teraz o tym, jak wyglądała u nas, jak się później okazało, desperacka próba znalezienia mieszkania w Dreźnie.
Na początku oboje podeszliśmy do tematu z optymizmem, jednomyślnie zakładając większe miasto, to więcej ofert różnorodnych mieszkań, w których można przebierać. Rzeczywistość szybko zweryfikowała jednak nasze poglądy, ponieważ ofert było faktycznie pod dostatkiem, ale po głębszym zapoznaniu się z nimi 80% odpadało w przedbiegach. Dlaczego? A to 10-piętrowy mrówkowiec, w którym na okrągło ktoś popołudniami boruje, a to meblościanka rodem z DDR bez możliwości wywalenia tego strupa, a to „świeżo wyremontowany apartament” (ostatni remont tuż po zjednoczeniu Niemiec), a to 6 piętro bez windy/piwnicy/balkonu… Kiedy już udało się coś znaleźć, co mniej więcej odpowiadałoby naszym potrzebom, to albo właściciel nieosiągalny, albo „Pani… to już od tygodnia nieaktualne…”, albo wynajem przez agenta, który do grudnia 2021 roku ma wszystkie terminy zarezerwowane. A większość mieszkań tutaj wynajmowanych jest właśnie przez pośredników… Dla nas oczywiście ze względu na pracę optymalnie było przyjechać na oględziny w sobotę lub niedzielę, na co większość osób reagowało tylko uśmiechem na ustach, z których po chwili wydobywało się krótkie „Nein”. Nie wiem czemu mnie to po dwóch latach w Niemczech jeszcze dziwiło.

Po bezowocnych poszukiwaniach w Dreźnie udało się na początek znaleźć dwa domy na wynajem, jeden w Pulsnitz (niemiecki, mniejszy odpowiednik polskiego Torunia, w którym wypiekają przepyszne pierniczki znane na cały kraj)a drugi w Kamenz. Miejscowości te znajdują się w odległości kilkunastu kilometrów od mojego miejsca pracy, co było niewątpliwą zaletą. Dom w Pulsnitz pochodził z połowy XX wieku i był właśnie remontowany. Ten w Kamenz to szeregówka z późnych lat 80. Oba posiadały własne ogródki. A może tym razem dom? – pomyślałam. Ten w Pulsnitz nawet przypadł mi do gustu. Posiadał dwa piętra oraz piwnicę. W wyobraźni już rysowałam piękny ogród pełen kolorowych kwiatów, pachnących ziół i warzyw. Kamil niestety nie był tak optymistyczny i szybko sprowadził mnie na ziemię kosztami ogrzewania i czynszu, które jak na dom nie były wysokie, bo ok. 1000 €/mc, ale za tą cenę w okolicach Drezna można było przebierać w ofertach nowych mieszkań z górnej półki. Jednak oboje zgodziliśmy się, że z Emsland nic nie załatwimy, więc postanowiliśmy pojechać i zobaczyć, jak się sprawy mają na miejscu. Termin umówiliśmy w sobotę, więc nie musieliśmy brać wolnego w pracy.
Co zrobić z Kotem? Zabierać i nocować w Dreźnie, czy zostawić go na cały dzień samego i wrócić tego samego dnia? Do przejechania mieliśmy 1400 km, czyli jakieś 10 godzin jazdy do tego oględziny. Terminy udało się umówić przed południem, więc stwierdziliśmy, że wyjedziemy z samego rana tego samego dnia, a po spotkaniach bezpośrednio z powrotem do domu. Ok, Kot zostaje, tylko kto mu jeść da na czas? Monek zdecydowanie nie należy do tych kotów, które potrafią same regularnie wydzielać sobie małe porcyjki jedzenia wcześniej zostawionego przez właściciela… U niego obowiązuje zasada: Ile mam, tyle zjem… W sklepie zoologicznym kupiliśmy podwójną miskę z klapką, którą można „zaprogramować” po upływie jakiego czasu ma się otworzyć. Tak więc problem przejedzonego, a potem głodnego kota został rozwiązany.

Ruszyliśmy. Po przyjeździe naszym oczom ukazał się dom z ogłoszenia, a przy nim ekipa budowlana układająca przydomowy podjazd z kostki brukowej. Moment później przywitała nas właścicielka domu prosząc o to, abyśmy poczekali na jej męża, który dużo lepiej orientował się w tym, jak to ujęła „rodzinnym projekcie”. Nie przyszło nam długo czekać, bo już po chwili zameldował się postawny facet, mówiący jak tylko mogłam się domyślać po saksońsku, ponieważ oprócz standardowych powitalnych form grzecznościowych nie zrozumiałam absolutnie nic.
Po wejściu do środka zostały nam podane ochraniacze na buty, prawdopodobnie po to, aby nie porysować lekko kołyszących się, średniej jakości paneli podłogowych. W oczy rzuciły mi się również białe, nierówne ściany oraz stare, kręte i wąskie schody na górę. Na górze wszędzie skosy. Duży plus za ogrzewanie podłogowe w łazience i nowe okna. Ściany budynku nie były docieplone w żaden sposób, ale właściciel przekonywał nas o grubych, ceglanych murach i ich niewątpliwych właściwościach termoizolacyjnych. Bezpośrednio za domem płynęła rzeka, a raczej rzeczka o tej samej nazwie, co nazwa miejscowości. Koło domu znajdowała się duża szklarnia, którą właściciel chciał rozebrać, na co Kamil powiedział, że w sumie może zostać, bo wiosną będziemy tam sadzić rośliny. Właściciel mówił coś jeszcze, że w piwnicy ma ulokowany warsztat, z którego chce korzystać, a zużyty przez niego prąd jakoś tam między sobą rozliczymy. Oczywiście nie do końca przypadł mi ten pomysł do gustu, ponieważ z doświadczenia wiedziałam już, że najlepszy wynajmujący, to taki z którym ma się jak najmniej kontaktu, a wizja spacerującego pod oknami właściciela domu sprawiła, że pierwszy euforyczny nastrój minął.

Tak jak już wcześniej napisałam cena wydawała się dość atrakcyjna, a dodatkowo właściciel zapewniał, że nie będzie żadnych dodatkowych kosztów typu odśnieżanie, kominiarz itd. Co więcej stwierdził, że jeżeli chcemy, to on umowy na dostawę mediów typu prąd elektryczny, woda, gaz może zawrzeć na siebie, co jest niespotykanym zjawiskiem w Niemczech. Potem nastąpiła seria standardowych pytań na nas, a więc gdzie pracujemy, skąd „fabrycznie” jesteśmy etc. Po ich minach można było wywnioskować, że są „na tak”, co szybko potwierdzili również słownie, a następnie dali nam chwilę do zastanowienia się. Kamil nie był do końca przekonany, ze względu na koszty ogrzewania, które podawane przez właściciela wydawały się nadzwyczaj korzystne, jednak wizja wynajętego za pierwszym podejściem domu oraz inne podane przeze mnie argumenty, w tym święty spokój z tą sprawą, w ostateczności przekonały go, co ucieszyło naszych rozmówców. Powiedzieliśmy, że możemy w tym momencie podpisać umowę, jeśli są na tą okoliczność przygotowani. Oczywiście nie byli, ponieważ jak się okazało byliśmy pierwszymi potencjalnymi najemcami oglądającymi ten dom, a oni nie mieli przy sobie druku umowy najmu.
Ale to nic, ponieważ Pani oznajmiła, że oni w sumie tu niedaleko mieszkają i druk może w przeciągu kilkunastu minut przywieźć. Stwierdziliśmy, że mamy czas i poczekamy. Po chwili byliśmy już w komplecie, a właściciele zaczęli wypełniać puste miejsca w umowie. Niestety ilość przekazanych kluczy oraz rozdział czynszu na poszczególne jego składniki okazały się punktami nie do przeskoczenia i wspólnie stwierdziliśmy, że wypełnioną umowę prześlą nam za pośrednictwem poczty elektronicznej. Pożegnaliśmy się więc i udaliśmy na drugie oględziny do Kamenz, na które tak, czy siak mieliśmy się udać. Duży zapas czasu wykorzystaliśmy jeszcze na praktyczne przejechanie trasy Pulsnitz – Szpital, co zajęło raptem kilkanaście minut. W miedzy czasie gorąco dyskutowaliśmy o tym domu w Pulsnitz. Kamenz jakoś specjalnie nie zaskoczyło nas swoją urodą. Typowe wschodnioniemieckie, kilkunastotysięczne miasto, w którym roiło się od brzydkich, zniszczonych zabudowań.

Twój cel znajduje się po lewej stronie – oświadczył żeński głos w nawigacji. Odwrócenie głowy w rzeczoną stronę dało obraz dużego osiedla szeregowych domów, z których każdy był lustrzanym odbiciem sąsiadów. Wąskie, wysokie, z malutkim ogródkiem oraz szopą z przodu, wszystkie w takim samym nędznym, szarym kolorze, z drewnianymi wstawkami na fasadzie, których walory dekoracyjne zdecydowanie stały się już dawno przeszłością i zamiast zdobić, straszyły swoim stanem. Podobnie jak dach z eternitu, który poza swoją oczywistą funkcją z biegiem czasu zyskał również jedną dodatkową, ułatwiającą orientację w terenie, ponieważ od północnej strony pokrywała go gruba warstwa mchu. Dokładnie tak wyglądał każdy z ustawionych w ciągu domów. Różnice ograniczały się jedynie do detali typu firanki w oknach lub ich brak oraz do tego, co właściciel ustawił w ogródku. Poza tym niezwykle irytujące było to, że wszystkie domy miały ten sam numer z różnymi literami od a do z. Skończył się alfabet? Nie szkodzi zaczynamy od nowa, czyli aa, ab, ac itd. Katastrofa. Spędziliśmy dobre 10 minut na poszukiwaniu dobrego adresu.
Przez cały ten czas równie niepewnie co i my, szła za nami 5-cio osobowa rodzina (matka, ojciec, dwie nastoletnie córki i kilkuletni syn). Wszyscy poza matką, która miała na sobie fartuch sprzątaczki z widocznym logo firmy i nazwiskiem, ubrani byli w markowe ciuchy Adidas/Nike. Każde z nich łącznie z najmłodszym miało lekką nadwagę. Obrazek często spotykany również na polskich osiedlach. Dałabym głowę, że jedna z córek miała na imię Jessica, a ojczulek jak nie wypije popołudniu swoich dwóch browarków, to jest delikatnie mówiąc podirytowany. Od jakiegoś czasu zauważyłam, że niemal bezbłędnie potrafię rozpoznać moich rodaków, jak i sąsiadów zza naszej wschodniej granicy, tylko po sposobie zachowania, rysach twarzy i ubieraniu się. Będąc w sklepie lub na spacerze często daje się to potwierdzić słysząc wypowiedzi soczyście okraszone ku**ami, ch**ami, tudzież znajomo brzmiącymi blyatami, ale o tym mogłabym napisać w zasadzie osobny wpis…
Wracając do tematu, ci za nami zdecydowanie wyglądali mi na Rosjan lub obywateli jednego z krajów byłej Republiki Radzieckiej. Moje przypuszczenia szybko potwierdził Kamil, mówiąc – Ci za nami to na bank Ruscy. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy to wspólnie w siódemkę zameldowaliśmy pod drzwiami tego samego budynku, gdzie jak się okazało czekał już na nas brat właściciela nieruchomości. Zbiorowe zwiedzanie? – pomyślałam. W takim cyrku jeszcze nie brałam udziału, ale cóż… Dom był aktualnie jeszcze zamieszkały przez aktualnego jeszcze najemcę, jak się później okazało Panią w średnim wieku, której mąż w ostatnim czasie umarł. Przed wejściem oprowadzający poprosił nas, z wiadomych względów, o powstrzymanie się z pytaniami do obecnie zamieszkującej Pani o przyczynę wyprowadzki.
Kiedy już wszyscy byliśmy w środku, czyli łącznie 8 osób zostaliśmy poproszeni o ściągnięcie obuwia. W przedpokoju zaroiło się od butów. Dom w środku wydawał się jeszcze węższy niż z zewnątrz. Po lewej bardzo strome schody, na wprost salon, po prawej kuchnia wielkości znaczka pocztowego. Gdzie my tutaj zmieścimy nasze meble kuchenne – pomyślałam. Z salonu było wyjście na ogród znajdujący się za domem, więc padła propozycja wyjścia na zewnątrz. Wszyscy w skarpetkach, a więc z powrotem gęsiego do przedpokoju, buty w dłoń, w tył zwrot, gęsiego na tyły budynku. Po mniej więcej kwadransie, kiedy wszyscy już zdążyli założyć swoje buty, czekał nas krótki spacer po zaniedbanym, zarośniętym ogrodzie ogrodzonym dość wysokim, paskudnym, drewnianym płotem, za którym znajdowała się równie paskudna wiata parkingowa. Po krótkiej wizycie na zewnątrz weszliśmy do środka, co skutkowało powtórzeniem całej procedury wstecz… Wyzucie, buty w dłoń, gęsiego naprzód. Zostawiwszy obuwie w przedpokoju skierowaliśmy swoje kroki ku pierwszemu piętru, wspinając się jeden za drugim stromymi schodami.
Na pierwszym piętrze znajdowały się dwa przeciwległe pokoje (jeden z przodu, drugi z tyłu) oraz niewielka łazienka. Rzut oka, pokiwanie głową i dalej na górę. Kolejne piętro w zasadzie niewiele odbiegało od pierwszego poza tym, że brakowało tu chociażby toalety. Nie było to jednak najwyższe piętro, ponieważ sufit holu skrywał w sobie opuszczane schody, którymi można było dostać się na poddasze. Zostały one rozłożone, ale tylko głowa rodziny zwiedzającej z nami ten domu postanowił bliżej się przyjrzeć, co kryje najwyższe piętro. Chyba nie był zbyt zadowolony z wyników przeprowadzonych obserwacji, ponieważ schodząc ze schodów mamrotał coś o izolacji cieplnej, której tam ponoć nie było. Oczywiście z charakterystycznym dla krajów wschodnioeuropejskich akcentem. Po dotarciu prawie na sam szczyt nie pozostało nic innego jak tylko ewakuować się z tego budynku, uważając przy tym, aby nie paść ofiarom zdradliwych schodów, po których schodzenie było zdecydowanie cięższe, niż samo wchodzenie.
W drodze na dół zastanawiałam się, co autor tego architektonicznego gniota miał na myśli, projektując coś takiego. Jeżeli kiedykolwiek, ktokolwiek zamierzałby nagrać filmową ekranizację Muminków, to wnętrze tego domu po niewielkich przeróbkach, śmiało mogłoby do tego celu posłużyć. Przed drzwiami wyjściowymi rodzina współzwiedzająca jednogłośnie oświadczyła, że w sumie to chyba nie jest nic dla nich. My dyplomatycznie odpowiedzieliśmy, że musimy się jeszcze wspólnie zastanowić i najpóźniej jutro damy znać. Po ubraniu butów pożegnaliśmy się i dyskutując, bardziej o absurdach całej tej sytuacji niż o obejrzanym właśnie domu, udaliśmy się w stronę auta.

W drodze powrotnej nieco zawiedzeni i skonsternowani całą sytuacją wymienialiśmy wszystkie za i przeciw, wynajęcia tego domu w Pulsnitz i pogodzenia się z paroma wadami, czy organizowania kolejnej wyprawy w celu oglądania mieszkań w Dreźnie. Wstępnie podjęliśmy decyzję, że zaryzykujemy i wynajmiemy dom w Pulsnitz.
Ciąg dalszy naszych przygód mieszkaniowych nastąpi…