Muszę jeszcze w całej tej historii z wyjazdem za granicę wspomnieć o małej Monce… Ekhm, a raczej jak się poźniej okazało o małym Monku. Otóż w zeszłym roku, tuż po tym jak wróciliśmy z urlopu w Polsce, miałam w pracy jak to zwykle bywa dyżur. Już wtedy pracowałam na oddziale zamkniętym i całe popołudnia dyżurowe tam też spędzałam. Tego dnia nie było zbyt wiele pracy, więc dla zabicia czasu piłam kawę, plotkując z pielęgniarkami i czekałam na nadejście ewentualnej burzy.
W pewnym momencie weszła pielęgniarka, niosąca małego, czarno-białego kotka pod pachą. Na pierwszy rzut oka był bardzo głodny i zaniedbany.
Oczywiście dostał miseczkę mleczka i kawałek szyneczki od pielęgniarek. Kotek rzucał się na jedzenie, jakby go już dawno nie widział.
Tak teraz już wiem, że koty ani szynki, ani mleka jeść nie powinny, ale czegoś odpowiedniego do jedzenia dla futrzaków wieczorem w szpitalu raczej próżno oczekiwać, więc dostał to co było.

Ja uwielbiam zwierzęta, nigdy jednak za kotami jakoś specjalnie nie przepadałam. Poza tym cierpię niestety na alergię na kocią sierść, co objawia się natychmiastowym kichaniem i katarem.
W ciągu paru minut padła oczywiście decyzja, że kotka nie wypuścimy z powrotem i że trzeba mu znaleźć porządny dom. Wszyscy obecni wtedy na zmianie obdzwonili swoje całe rodziny, jednak w tamtym momencie nikt nie mógł nawet chwilowo zaadoptować małego przybłędy. No cóż, ja od razu powiedziałam, że mam alergię i kot absolutnie u nas zostać nie może. No ale, w końcu miałam dyżur i nie było mnie w domu, a Kamil był, więc zdecydowaliśmy, że kotek na tę jedną jedyną noc zostanie u nas, a potem znajdziemy mu porządny dom.
Tak też się stało. Kamil sam wychowany w domu, gdzie zwierzęta przewijały się NonStop oczywiście był pomysłem zachwycony. Wziął małego kotka i pojechali do domu, po drodze zahaczając o sklep, po coś bardziej odpowiedniego do jedzenia dla kotów.
Okazało się, że kotek poza tym, że był wygłodzony, to jeszcze był niezbyt szczęśliwym posiadaczem stada pcheł na swoim drobniutkim ciałku…
Na szczęście dyżur tego dnia był spokojny i mogłam oglądać filimiki nadsyłane przez Kamila z domu. A to kotek na szyi Kamila, a to na książce, a to na fotelu.
Pod koniec dnia padło zdanie: Fajny, ten kotek… Szkoda, że nie możemy go zatrzymać.
I wtem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, puściły we mnie wszelkie blokady, które nie dopuszczały do mnie nawet takiej myśli. Ja zwierzaki kocham, jak mało kto. Ale KOT? W domu?
A dlaczego nie, z drugiej strony. No tak. Alergia, ale może zobaczymy jak to będzie – tak na marginesie, to chyba takie podejście udzieliło mi się od Niemców, ponieważ oni mawiają bardzo często „erstmal gucken”, czyli nasze najpierw zobaczymy. Chyba już wtedy po cichutku podjęłam decyzję, że kot zostaje z nami.

Następnego dnia po dyżurze wróciłam do domu, Kamil był w pracy, a w łazience zastałam małą biało-czarną kuleczkę czekającą na dalsze smakołyki i mleczko. No słodycz w czystej postaci. Pojechałam do sklepu tylko po transporter i parę zabawek oraz jakieś przekąski. Oczywiście dla kotka. Jednak już wtedy wiedziałam, że jak mleczko to tylko spacjalne, bezlaktozowe, bo inaczej wzdęcia i niestrawność gwarantowane. Kotek był bardzo figlarny i przepadał za wspólną zabawą myszkami i wędką.
W między czasie napisałam wiadomość do właścicielki mieszkania, czy zgodziłaby się na to, abyśmy adoptowali małego kotka. 900 g sierści z małymi, ostrymi pazurkami.
Długo czekaliśmy na odpowiedź, co było lekko niepokojące. Ja oficjalnie byłam przygotowana na różne scenariusze, ale gdzieś tam w głębi już adoptowałam dawno tę małą kulkę.
Odpowiedź od właścicielki mieszkania przyszła po prawie całym dniu oczekiwania. Oczywiście jakżeby inaczej, negatywna. A że koty brudzą, a że mogą zniszczyć mieszkanie i inne bzdety odnośnie życia kota (krótkiego, aczkolwiek intensywnego) na wolności. W sumie nie wiem co miała na myśli, bo wszystko oprócz sedesu, umywalki, baterii umywalkowej oraz prysznicowej należało do nas. No chyba,że podłogę (płytki ceramiczne), tapety itp.
Ale w sumie rozumiałam jej punkt widzenia i teraz musiałam pożegnać się z kotkiem, ale przede wszystkim znaleźć mu odpowiedni dom. Tak mówił mózg, mądrze i rozważnie, serce jednak już szukało nowego mieszkania, gdzie posiadanie kota nie będzie problemem. Nie powiem, łzy lały się strumieniami, bo ja już tak naprawdę miałam wszystko zaplanowane. Gdzie będzie spał, jak urządzi się balkon, żeby było bezpiecznie. I co teraz???? Nie, nie chciałam jej (bo na 100% byłam przekonana, że to kotka) oddać. Następnego dnia opowiedziałam historię nieudanej adopcji zwierzaka w pracy.
Wszyscy naprawdę starali się pomóc jak mogli. Jedna pielęgniarka zaproponowała, że weźmie kotka, jednak będzie musiał żyć wolno na podwórku, nie w domu. Nie potrafiłam sobie tego jakoś w ogóle wyobrazić. Jak to, moja mała Monka na podwórku? Prawdopodobnie niewykastrowana, nieodpowiednio leczona, gdy będzie tego potrzebować i ginąca pod kołami pędzącego auta?
Nigdy, pomyślałam sobie. Jak mam oddać kociaka, to tylko osobie tak samo myślącej, jak ja. Mijały dni, a nowego, odpowiedniego właściela nie było. Kamil widział jak bardzo cierpię nie mogąc zatrzymać futrzastej kuleczki. Postanowił, więc bez mojej wiedzy napisać wiadomość do pani właścicielki delikatnie naginając rzeczywistość, jak mi ten kotek jest potrzebny, bo niestety nie mam przyjaciół, ze wzgledu na to, że jesteśmy tu od niedawna, a praca na niemeickiej psychiatrii nie należy do najłatwiejszych i bardzo mnie samą psychicznie obciąża. Dodał, że mając małego kotka cieszyłam się bardzo zdobywając małego przyjaciela.
I chyba stał się cud, albo przekonało ją to, że dodał, iż pokryjemy naturalnie koszt naprawy wszelkich szkód, które wyrządzi nasz mały podopieczny. Cieszyłam się ogromnie, jak Kamil przekazał mi te wspaniałe wiadomości
Od razu pojechaliśmy po niezbędny ekwipunek jakim była ogromna kuweta, żwirek, tylko koniecznie miękki i niedrażniący kocich łapek, karma, jak najzdrowsza i najlepiej przyswajalna z jak największą procentową zawartością mięsa i bez cukru. Whiskas?
Chyba nie. Na wszelki wypadek zakupiłam 3 książki o wychowaniu, żywieniu i życiu pod jednym dachem z kotem. Najczęściej odwiedzaną stroną internatową stała się ta, o kotach zawierająca wszelkie porady. Przecież nie chcę popełnić błędu już na samym początku. Wizyta u weterynarza obowiązkowa. W pakiecie odrobaczenie wewnętrzne i zewnętrzne, co zostało poprzedzone wyczesaniem ponad 30 pcheł przez kilka wcześniejszych dni, 2-3 razy dziennie zakrapianie uszu, bo tam też siedział pasożyt (świeżbowiec). Zdrowe odżywianie i codzienna zabawa, tak wyglądała od tamtego momentu nasza codzienność. Kulek miał wtedy około 2 miesiące, widać nauczony do kuwetki i jedzenia z miseczki, nie bał się ludzi. Pewnie musiał go ktoś wyrzucić. Nie miał też czipu, czy tatuażu, nikt jej nie szukał.

Od naszego wetertnarza dostała czip i odpowiednie szczepienia. Została tylko decyzja, czy nasza Monka będzie kotem wychodzącym czy nie?
Długo przekopywałam cały internet, książki, rozmawiałam z wieloma posiadaczami kotów. I zdecydowaliśmy, że dla swojego bezpieczeństwa, Monka zostanie w domu, ewentualnie z kocim wybiegiem za siatką, czyli Catio.
Natknęłam się też na książkę Jackosona Galaxy – Kocie Mojo, co mnie ostatecznie przekonało. Monka zostaje w domu z perspektywą na Catio. Po paru szczęśliwych tygodniach, sukcesywnego przybieraniu na wadze, Kamil jak to on, czujny obserwator pewnego razu oznajmił: Ania, zobacz no jeszcze raz pod ogon Monce, wydaje mi się, że to chyba jednak chłopak jest. No nie mogłam uwierzyć, ale miał rację!!
Chyba musieliśmy u naszego weterynarza dość pewnie brzmieć, bo nawet nie sprawdził płci kotka przy pierwszej wizycie 🙂 No śmiechu było co niemiara, ale też trochę mi ulżyło, bo operacje kastracji u kocurków są krótsze i bezpieczniejsze niż u kotek. Lekarz przy kolejnej wizycie już rozwiał wszelkie wątpliwości, Monek! A nie Monka. No cóż… 🙂
Teraz zostało już do kupienia więcej zabawek i wyposażenia jak obróżka, (przecież chłopak nie będzie chodził w różowej obróżce), drapak, ale taki porządny, no i w dalszym ciagu nie znaleźliśmy karmy, która by mi odpowiadała, znaczy kotu… 🙂
Znowu zabrałam się do przekopywania internetu i znalazłam odpowiadjącą karmę w różnych smakach, 99% mięsa i wyrobów mięsnych lub rybnych w różnych kombinacjach. Bez dodatku cukru, zbóż i wypełniaczy, czy innego świństwa, które mają inne karmy dla zwierząt.

Mój telefon od tej pory zapchany był już tylko zdjęciami i filmikami kotka. Wszystko zostało udokumentowane. Jak rósł, bawił się, czy spał. Przecież musiałam zdawać regularne raporty w szpitalu na moim oddziale, bo to już był prawie oddziałowy kotek 🙂
Dzięki temu też zainteresowałam się terapią wspomaganą ze zwierzętami dla ludzi z chorobami psychiatrycznymi. Czy to będzie przy pomocy innego kota (Monek nie przepada jakoś za obcymi ludźmi), czy psa, jeszcze pomyślimy, ale na pewno nie porzucę tego tematu 🙂
Pozdrawiam wszystkich kociarzy, tych z wyboru i tych przypadkowych również!!
Hej a jaka jest nazwa tej dobrej karmy? Pomyślałabym o takiej dla moich kocic
Polecam karmę Mjamjam dostępną we Fressnapf oraz ANIfit dostepną na stronie internetowej http://www.anifit.com.
Pozdrawiam!